Od Żabich Ples na szczyt
Pierwszą część opowiadania zakończyłem przy Żabich Plesach i również tutaj zaczyna się druga.
Pierwsze 15 minut drogi od stawków to przede wszystkim zdobywanie wysokości. Jest dość stromo, ale do przeżycia. Spoglądam do tyłu i widzę, że Żabie Plesa są już sporo poniżej. W tej chwili jesteśmy tuż pod linią chmur. Stałem tak przez chwilę i czekałem aż chmury przesuną się na tyle żeby promienie słońca padały na stawki. Nic takiego jednak się nie wydarzyło, natura nie chciała współpracować, ale zdjęcie i tak zrobiłem.
Dochodzimy do miejsca w którym zazwyczaj tworzą się korki, nie inaczej jest i tym razem. Przed nami łańcuchy, drabinki i słynne „schody na Rysy”.
W tym miejscu nastąpi mała pauza. Jakiś czas temu dość głośno było o tym, że Słowacy zrobili sobie „schody na Rysy”. Ta informacja pojawiła się chyba na wszystkich portalach związanych z górami, a komentarze pod nią, w większości były niezbyt miłe. Nasi „prawdziwi turyści” ironizowali, że „najlepiej wyasfaltować cały szlak”, że „to nie ma przecież sensu”, że „tera to same Janusze na Rysach bedo” itd. To wszystko aż przesiąkało typowo polskim jadem internetowych trolli, którzy w górach są zapewne raz na kilka lat przy okazji „zlotu”, podczas którego górskie szlaki oglądają na mapach popijając 5 browara w schronisku. Sorry za ten mały offtop, ale to było tak słabe, że musiałem. Tymczasem te „schody” to raptem kilka stopni, wbitych w skałę żeby ułatwić zejście po dość stromych i wyślizganych skałach. W tym miejscu ruch na szlaku jest dwustronny. Turyści idący w górę mają do pomocy tylko łańcuch, Ci idący w dół mają dodatkowo do dyspozycji „schodki”. Widać to dokładnie na poniższym zdjęciu.
Serio aż taki ból dupy to sprawiło ludziom? Mam podejrzenie graniczące z przekonaniem, że większość hejtujących nawet nie zapoznała się z informacją co, gdzie i ile? Usłyszeli tylko hasło „Słowacy-Rysy-schody” i to wystarczyło żeby uruchomić falę negatywnych komentarzy. Wiadomo, że każdy powód jest dobry żeby „wbić szpilę” sąsiadowi.
Wracajmy jednak do opisu szlaku. Ten odcinek okazał się łatwiejszy niż się spodziewałem. Technicznie nie jest trudny. Do pokonania mamy ściankę po której trzeba się wspiąć przy pomocy łańcucha jak to czyni na pokazowym obrazku Asia;)
Następnie do pokonania mamy drabinkę, odcinek z ruchem dwustronnym, kolejną drabinkę i już. Dalej idziemy po normalnym, skalnym szlaku, dodatkowo zabezpieczonym liną. Nie ma się czego bać. Jest dość stromo, ale każdy z podstawową sprawnością fizyczną powinien sobie tu poradzić.
Po pokonaniu tego odcinka skręcamy w lewo i jesteśmy już w Kotlince pod Wagą. Przy dobrej widoczności stąd możemy dostrzec w oddali Schronisko pod Rysami. 20 minut później jesteśmy już pod schroniskiem.
Na początek wita nas „bramka” z kolorowymi flagami. Fajny klimat, mi się to podoba, więc czas na „fotę na ściance”. Jest to jedyny typ zdjęcia na ściance jaki uznaję;)
Dochodzimy do schroniska i robimy ostatni postój przed drogą na szczyt. Pod schroniskiem sporo ludzi wygrzewających się na słońcu jak legwany. Chmury rozeszły się gdzieś obok, a nad nami czyste niebo, więc na wysokości 2250 m n.p.m. grzeje solidnie. Czas na kolejne smarowanko nosa kremem z filtrem.
Ciekawscy udają się do słynnej toalety z podobno „nieziemskim widokiem”. Też bym poszedł, ale w sumie nie ciśnie mnie na „jedynkę” ani „dwójkę”. Na „trójkę” tym bardziej się nie zapowiada, bo jeszcze dziś nie piłem. Słyszę, że w kolejce trzeba stać kilkanaście minut, więc odpuszczam całkowicie. Wyciągam z plecaka nagrodę w postaci batona znanej marki i zjadam go „na rapie”. Głodny nie jestem sobą.
Ok. 12 opuszczamy okolice schroniska i przypuszczamy „atak szczytowy”. Brzmi poważnie, prawda? Nie jesteśmy jednak do końca poważni. Czuć lekki dreszczyk emocji, że jeszcze tylko godzinka i będziemy na szczycie, ale humory mamy nadal wyśmienite.
Odcinek do Przełęczy Waga jest bardzo prosty i krzywdy nam nie zrobi. Na górze czekała na mnie miła niespodzianka. Zabłąkana samotna chmurka, która usiłując przedostać się na drugą stronę, tańczyła kołysana wiatrem. Skojarzyło mi się to z podchmielonymi chłopcami bujającymi się pod nocnym klubem w rytm muzyki dobiegającej zza drzwi, do których ochroniarz o skromnym owłosieniu i uzębieniu mówi „W tych butach nie wejdziesz! Nie ma wjazdu dla dresiarzy!”. Podświetlona słońcem chmura stworzyła fajny kadr, który wyłapałem w biegu. To jedno z moich ulubionych zdjęć z tego dnia.
Po chwili zbłąkana chmurka chyba odpuściła dalsze starania o wejście do klubu Waga i opadła niżej, bo tak to wyglądało gdy odeszliśmy kawałek dalej. Za chmurką piętrzy się prężnie Ciężki Szczyt (2520 m n.p.m.).
Od przełęczy szlak staje się bardziej stromy, więc podejście jest coraz wolniejsze. W pewnym momencie musimy przejść na drugą stronę masywu Rysów. W tym miejscu rozpościera się piękny widok na Grań Baszt, Dolinę Żabią i grań prowadzącą do Mięguszowieckiego. Jak widzicie warunki i widoczność mieliśmy idealne. Przy wsparciu merytorycznym Mikołaja (szefa obozu:) na panoramę naniosłem nazwy szczytów z ich wysokościami. Dzięki ziom!
Na tym zdjęciu za Asią widać już wierzchołki Rysów. Jakby ktoś nie wiedział to są dwa – polski na wysokości 2499 m n.p.m. oraz słowacki 4 metry wyższy. Dostrzegamy, że na obydwu jest już sporo ludzi.
Ostatni odcinek jest o tyle trudny, że nie do końca wiadomo gdzie prowadzi szlak. Zazwyczaj skalne szlaki, poza oznaczeniami, można łatwo poznać po kolorze skał. Na szlaku są one wytarte przez turystów i przez to jaśniejsze niż otoczenie. Niestety przez te wszystkie lata ostatni odcinek na Rysy, ludzie chodzili nie zawsze wyznaczoną trasą i w sumie wszystko dookoła jest wytarte. Nie widać za bardzo którędy należy iść, więc każdy chodzi swoją ścieżką. Jest to o tyle niebezpieczne, że często zbłąkany turysta panikuje gdy nagle nie ma gdzie postawić następnego kroku. Poza tym nie za bardzo zwraca uwagę, na to, że pod nim wędruje ktoś inny, i nieuważnie strąca kamienie, które spadając mogą być bardzo groźne. Ale dość o tym – tragedii nie ma. Można spokojnie wejść, tylko trzeba uważać, bardziej niż zwykle, stawiając kroki.
My też daliśmy radę i chwilę po 13 zameldowaliśmy się na polskim szczycie Rysów. Z tej okazji – selfiacz. Na rapie. Wiadomo.
Teraz następuje ten moment kiedy przestaję pisać i daję Wam popatrzeć. Widoki w opcji full kozak. Na początek kilka panoram z telefonu (tak niedowiarki – z telefonu).
Widok na słowacką stronę z „ich” wierzchołkiem Rysów na środku.
A tutaj dwa wierzchołki na jednym zdjęciu (specjalnie zrobiłem tak żeby nasz wyglądał na wyższy, #heheszki)
I jeszcze najlepszy widok – na Morskie Oko i Czarny Staw.
Po szerokich panoramach czas na trochę wypatrzonych smaczków na 135mm.
„Piknik” na słowackich Rysach.
Takie tam szczyty w chmurach. Napisałbym jakie dokładnie, ale się nie znam.
Ten to z kolei (chyba) Mięguszowiecki Wielki (2438 m n.p.m.).
I na koniec tatrzańskie lazurowe wybrzeże – Morskie Oko solo i w zestawieniu z Czarnym Stawem. Normalnie PKP! Szczena opada aż do Zakopca.
Na szczycie piknikowaliśmy jakieś pól godzinki. O dziwo na górze był świetny zasięg i to polskich sieci, więc poleciały SMSy do rodziny oraz samojebki na fejsbuki. Jak już się nasiedzieliśmy to nadszedł czas na zejście. Od razu ustaliśmy żeby na nas nikt nie czekał, bo będziemy schodzili swoim tempem.
Zaczęliśmy jakoś przed 14, przy Popradzkim Plesie byliśmy chwilę po 17. Do tego momentu schodziliśmy dokładnie tą samą trasą, którą podchodziliśmy, więc nie będę ponownie jej opisywał. Napiszę tylko, że jest w cholerę długa. Co najmniej ze dwa razy dłuższa niż trasa do góry. Nie wiem jak to możliwe, chyba jakieś zakrzywienie czasoprzestrzeni. Każdy z kim gadaliśmy na dole mówił to samo – szlak w dół zdawał się nie mieć końca, a kamieni po których trzeba iść było ze dwa razy więcej. Zmęczyło mnie to zejście. Fizycznie i psychicznie. Nawet nie chciało mi się za bardzo wyciągać aparatu, więc zdjęć jest tylko kilka.
Fajny był moment kiedy jeszcze przed Wagą weszliśmy w chmurę i klimat momentalnie uległ zmianie na bardziej tajemniczy.
Widok z Przełęczy Waga. W dole widać Schronisko pod Rysami.
Popołudniowy widok na Dolinę Mięguszowiecką.
Potok Popradu w górskim wydaniu.
W sumie żałuję, że tak mało fociłem. Światło było ciekawsze niż na podejściu, a przynajmniej na początku, bo po 16 większość doliny była już zacieniona. Zmęczenie jednak zrobiło swoje i nie miałem ochoty na wyciąganie Canona.
Od Popradzkiego Plesa zdecydowaliśmy się na niebieski szlak wzdłuż asfaltowej drogi. Normalnie powiedziałbym – „NAJGORZEJ!”, ale tym razem ucieszyłem się na takie podłoże. Na dziś mieliśmy już dość nierównych skał pod stopami. Do stacji „elektriczki” było jakieś 40-50 minut. Z każdą minutą coraz mocniej czuliśmy w nogach każdy z przebytych dziś 20 kilometrów i odciski jakie zostały nam na pamiątkę. Każdy jednak osiągnął swój dzisiejszy cel i wszedł na Rysy, więc nie ma co narzekać.
Stacja Popradzkie Pleso (nazwa znów spolszczona) jest drugą na trasie tej linii. Dochodząc tam zdajemy sobie sprawę, że po godzinie 18 pewnie sporo ludzi będzie wracało z gór, więc nastawiamy się na walkę o miejsca siedzące. Godzina stania w pociągu po 9-cio godzinnej trasie to zdecydowanie nie jest to o czym marzysz. Na peronie rozstawiam się z Asią strategicznie – ja na początek, ona na koniec. Stara taktyka wielokrotnie sprawdzana w PKP;) Nagle rozbrzmiewa sygnał nadjeżdzającej „elektriczki”. Zaczyna się wielkie poruszenie, każdy walczy o pool position. Skład wjeżdża i ruszyli. Wbijam do środka i od razu widzę dwa wolne miejsca, siadam na jednym, na drugie rzucam plecak. Zwycięstwo! Tylko gdzie jest Asia? Patrzę za siebie i lekkie zdziwko, bo okazuje się, że pomiędzy wagonami (a są dwa) nie ma przejścia. Zapewne wyglądam w tym momencie jak ten kolo z demotywatorów pytający „I czo teraz?”. Na szczęście moja partnerka wykazała się większą przytomnością umysłu ode mnie i zauważyła to już na peronie. Po chwili wchodzi do mojego wagonu. Jest dobrze. Jedziemy i do tego siedzimy. Trochę też śmierdzimy, ale umówmy się – w wagonie pełnym ludzi wracających z górskich szlaków zazwyczaj fiołkami nie pachnie.
Zmęczenie daje się we znaki. Wyciągam aparat i staram się przejrzeć dzisiejsze zdjęcia, ale oczy same się zamykają i ucinam sobie krótką drzemkę. Półprzytomny przesiadam się w Smokowcu i ok. 19:30 wysiadamy na stacji w Sławkowie. Zachód słońca wchodzi właśnie w ostatnią fazę. Niebo aż płonie od kolorów. Mimo zmęczenia i narastającego głodu poszedłbym na pole zrobić kilka fot. Nie mam jednak przy sobie statywu i naiwnie liczę na to, że „Warun jeszcze będzie. Przecież przede mną 6 dni!”. Niepocieszony strzelam z łapy na peronie i idę w kierunku ośrodka.
Aparat wyciągam jeszcze raz gdy mijamy kościół. W kadr akurat wpada mi młody chłopak na rowerze. To on „robi’ mi to zdjęcie. Jest dobrze. Mogę iść spać. To był udany dzień!
Praktyczne info
Pełna trasa, którą pokonaliśmy tego dnia do sprawdzenia obok. W tej części opisany został odcinek od Żabich Ples na szczyt Rysów i w dół do stacji Popradzkie Pleso. Początkowy odcinek od Szczyrbskiego do Żabich w pierwszej części opowiadania.
Elektriczka – inaczej Tatrzańskie Koleje Elektryczne, czyli dwie linie kolei słowackich obsługujących połączenia u podnóża Tatr Wysokich:
– pierwsza z nich kursuje na trasie Poprad – Stary Smokowiec – Szczyrbskie Pleso,
– druga zaś, krótsza, położona została na linii Stary Smokowiec – Tatrzańska Łomnica.
Kursują zazwyczaj co godzinę, a w godzinach szczytu co pół godziny, od 5 rano do 22.
Bilet dzienny kosztuje 4 €, bilety jednorazowe zaczynają się od 1€ (cena zależna od odległości). W ramach Tatry Card przejazdy są bezpłatne.
Tatry Card – karta zniżek, która umożliwia korzystanie nawet z 50% zniżek w parkach wodnych, na kolejkach linowych, w restauracjach oraz różnego rodzaju atrakcjach. Posiadając kartę można bezpłatnie jeździć elektriczką bez ograniczeń. Kartę można nabyć jedynie w ośrodku w którym nocujemy, a jej koszt to 4€ za 4-dniową lub 3€ za 3-dniową. Warto zwrócić uwagę na to czy dany ośrodek jest na liście partnerów Tatry Card, bo tylko takie mogą wystawić kartę.
Nosicz – przechuj spotykany na szlaku z pełnym załadunkiem, w którym wnosi Ci piwo do schroniska.