Banalne hasło, a takie prawdziwe
No bo jak nie nazwać cudem natury regionu, którego blisko połowę stanowi nieskazitelna natura? 30% Warmii i Mazur to lasy, ok. 20% to woda, a do tego mamy ogromne połacie pól na pagórkowatym terenie, czyli mało uciążliwej dla środowiska działalności gospodarczej.
Nie ma tu zbyt wielu metropolii, a jednak to jeden z prężniej rozwijających się regionów w Polsce. Jest za to sporo mniejszych miejscowości w których kwitnie drobny handel, usługi i przemysł. Jest ponad 44 tys. gospodarstw rolnych i ponad 4 tysiące producentów ekologicznej żywności, co jest rekordem na skalę Polski.
O Mazurach większość z nas zapewne przypomina sobie przed sezonem letnim planując wakacyjne wypady. Nic w tym złego i dziwnego. W końcu to kraina tysiąca jezior, słynąca z wypoczynku nad wodą, letnich festiwali i kontaktu z naturą. Jednak dziś Warmia i Mazury ma do zaoferowania dużo więcej, a my mieliśmy okazję się o tym przekonać i zobaczyć trochę inną, pewnie mniej znaną stronę tego regionu.
Tak się złożyło, że tuż po fantastycznym pobycie w Bieszczadach nadarzyła się nam okazja do kolejnego wyjazdu. Złapałem zlecenie na Mazurach, a właściwie to dwa. Po Bieszczadach i Majorce nie zostało nam już zbyt dużo urlopu, ale na szczęście zarówno ja, jak i Asia od czasu do czasu możemy sobie pozwolić na pracę zdalną.
Pracujemy głównie z komputerem, więc jeśli tylko mamy dostęp do netu i zasięg w telefonie, to większość naszych zadań możemy wykonywać z dowolnego miejsca na Świecie.
Nic zatem nie stało na przeszkodzie aby popracować trochę z Mazur, a przy okazji odwiedzić kolejne miejsce w którym nie byliśmy. Tym bardziej, że miejsce w którym mieliśmy spędzić pięć październikowych dni jest psiolubne i w końcu mogliśmy zabrać ze sobą Miszę.
Kilka słów o TYM miejscu. Stara Szkoła w Wysokiej Wsi, bo o nim mowa, to gospodarstwo agroturystyczne tuż przy granicy Parku Krajobrazowego Wzgórz Dylewskich i 10 minut spacerem od najwyższego wzniesienia północno-wschodniej Polski – Dylewskiej Góry o wysokości 312 m n.p.m. Nas zawsze ciągnie tam gdzie wyżej, więc samo słowo “góra” zapowiadało dobry pobyt. Pensjonat powstał w miejscu dawnej wiejskiej szkoły. Sale lekcyjne zostały zaadaptowane na kuchnię z ogromnym stołem oraz salę wypoczynkową z kominkiem.
Na górze jest przygotowanych dla gości 5 przestronnych pokoi z łazienkami. Każdy w innym stylu, każdy niepowtarzalny i każdy urządzony ze smakiem. Nie chodzi tu o luksus i złote klamki, ale o klimat, który tworzą odrestaurowane stare meble oraz perfekcyjnie dobrane dodatki. Nam przypadł pokój nazwany Zielnik. Dwa wygodne łóżka, dwie piękne stare szafy, biurko przy oknie z widokiem na dziedziniec. To wszystko dopełnione bardziej nowoczesnymi lampami i innymi dodatkami tworzy miejsce w którym chce się być.
Ale do Starej Szkoły nie przyjeżdża się po to by siedzieć w pokoju. Miejscem centralnym całego domu i zarazem jego sercem jest kuchnia. Nie tylko jako miejsce do przyrządzania i spożywania posiłków, ale przede wszystkim jako miejsce spotkań, rozmów i niezwykłych doznań kulinarnych. Wszystkie posiłki przyrządzane są na miejscu, z produktów własnych lub pozyskanych od lokalnych dostawców. Wszystko jest zdrowe, ekologiczne, ale przede wszystkim smaczne. Na stronie Starej Szkoły możemy przeczytać.
Na śniadanie, poza trzema rodzajami serów, które sami robimy, podajemy własnej produkcji jogurty, pieczony przez nas chleb i bułki. Prawdziwe wiejskie jajka dostajemy od sąsiadki Joli lub Marysi, a mleko przywozi nam Zdzisiek. Pasztety, musy i pasty także przygotowywane są przez nas, a wędliny robione na zamówienie dla Starej Szkoły ze świni złotnickiej. Podczas śniadań nie zabraknie również owsianki, jaglanki, bezglutenowego pieczywa , miodu od sąsiada Kurta oraz własnych dżemów, konfitur i chutney’i. W sezonie na stole pojawiają się także warzywa i owoce z prosto z naszego ogrodu.
Nie ma w tym ani słowa przekłamania. Sery i pasztety jakich tam próbowaliśmy to niebo w gębie. W połączeniu z ciepłymi bułeczkami przyrządzanymi codziennie rano smakują tak, że mógłbym je jeść na okrągło. Ale wtedy brakło by mi miejsca na pozostałe pyszności, których na stole każdego ranka było mnóstwo. Właściciele poza tym, że gotują z pasją to robią to również z głową. Wyznając filozofię zero waste zawsze znajdą smaczny pomysł na to jak wykorzystać produkty, które zostają na stole. Trzeba jednak przyznać, że nie mają z tym dużego problemu, bo ten zazwyczaj jest czyszczony do zera. Poza zamiłowaniem do kuchni są również pasjonatami podróży i słuchając ich opowieści miałem wrażenie, że byli wszędzie.
Stara Szkoła doskonale wpisuje się w miejscową filozofię i strategię rozwoju, o której możecie poczytać więcej TUTAJ. Zdrowa żywność, aktywny wypoczynek i ogólnie mówiąc zdrowe życie to jedna ze specjalizacji tego regionu, a tradycyjne sery własnej produkcji już od dawna są wizytówką Warmii i Mazur. Jakby było nam mało kulinarnych wrażeń to w niedzielę załapaliśmy się na ostatni w tym sezonie Mini Bio Targ organizowany przez gospodarzy na dziedzińcu. Kilku zaprzyjaźnionych i przede wszystkim sprawdzonych lokalnych dostawców przyjeżdża tu ze swoimi wyrobami propagując ekologiczną i zdrową żywność. My skusiliśmy się (oczywiście) na kozi ser ze Starej Szkoły oraz syrop lawendowy i dżem dyniowo-gruszkowo-jabłkowy. Pyszności nie przetrwały długo i zniknęły z naszej lodówki już drugiego dnia po powrocie.
Jeśli jesteście fanami kulinarnych (i nie tylko) podróży, macie dość oklepanych hotelowych dań, to miejsce powinno być celem Waszego kolejnego wyjazdu. Jeśli nie to i tak powinniście tu przyjechać i zobaczyć jak wygląda nowoczesna agroturystyka prowadzona z pasją i dbałością. Oby więcej takich w naszym pięknym kraju.
No dobra, ale co poza jedzeniem tam robiliśmy? Przede wszystkim pracowaliśmy. Co prawda poza biurem, ale czasem tak jest lepiej, bo można bardziej skupić się na tym co robimy. Dookoła nie było innych osób, które nas rozpraszały. Jedynie mocne słońce czasem utrudniało korzystanie z komputera. Ale to przecież nie jest żaden dylemat, bo zawsze można znaleźć trochę cienia pod drzewem lub przysiąść z laptopem w jakiejś kawiarni. Podczas tych kilku dni dość często myślałem o tym, że chciałbym tak pracować częściej. Z możliwością pracy na świeżym powietrzu, w otoczeniu pięknej przyrody. W miejscu gdzie klakson jest zastępowany przez śpiew ptaków, a zamiast przelatującego samolotu słychać tylko szum wiatru i spadające liście. Wbrew pozorom mam wrażenie, że podczas tego pobytu zrobiłem więcej niż zrobiłbym będąc w biurze. Nie wiem, czy to zasługa świeżego powietrza czy lepszego skupienia, ale byłem po prostu bardziej wydajny.
Na dodatek zarówno przed jak i po pracy mogłem robić to co uwielbiam, czyli polować z aparatem na piękne widoki. W Poznaniu też to robię, ale niestety rzadziej. W tygodniu wyjazd na wschód słońca jest bardzo trudny. Nie chodzi nawet o to, że trzeba wstać sporo wcześniej, aby dojechać gdzieś gdzie natura jest bardziej dzika. Problemem jest dostanie się później do centrum w godzinach porannego szczytu. Tutaj tego problemu nie miałem. Pobudka o 6:30, kawa w kubek termiczny, pies, aparat i lecimy na poranny plener. Po 10 minutach byłem już w lesie lub na punkcie widokowym i mogłem rozkoszować się błogą ciszą i widokami.
Również po pracy było jakoś przyjemniej. Zamiast stania w korku, spacer do sąsiedniej wsi. W piątek wybraliśmy Glaznoty. 30 minut wśród pól i lasów to była czysta przyjemność. Podobno ten region przypomina trochę Beskid Niski. Nie byłem tam jeszcze, ale jeśli tak jest to muszę go odwiedzić. Wzgórza Dylewskie są naprawdę świetnym miejscem. Od Mazur oczekiwałem raczej krajobrazów płaskich po horyzont, a tutaj mamy pięknie pofałdowany teren, klimatyczne wioski i sporo szlaków na których w piątek nie spotkaliśmy ani jednej osoby. Zresztą, zobaczcie sami na filmiku obok.
W sobotę postanowiliśmy trochę pozwiedzać. Po śniadaniu (czyli ok. 11;) podjechaliśmy do Grunwaldu, a dokładniej na pola pod Grunwaldem. Tak, tak, tam gdzie Jagiełło w 1410 ograł Niemców. To zaledwie 20 km od Starej Szkoły, więc szkoda byłoby nie odwiedzić tego historycznego miejsca, mimo, że fizycznie nie ma tu nic specjalnego. Dwa pomniki i pole dookoła. Trzeba jednak przyznać, że okolica ładna i jak już bić się z Krzyżakami to najlepiej tutaj.
Stąd podjechaliśmy do Olsztynka, zobaczyć Muzeum Budownictwa Ludowego, czyli taki skansen. I to był absolutny strzał w dziesiątkę. Byłem w kilku skansenach, ale ten bije je na głowę. Ogromny teren, świetnie zachowane nie tylko pojedyncze ludowe chaty, ale całe gospodarstwa. Do tego wolno biegające zwierzęta gospodarskie tworzą rewelacyjny klimat tego miejsca, które na chwilę przenosi nas w czasie do dawnej mazurskiej wsi. Polecamy bardzo mocno!
Na koniec dnia pojechaliśmy do Ostródy zobaczyć jak na żywo prezentuje się stolica polskiego reggae. Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na zwiedzanie, ale pospacerowaliśmy promenadą wzdłuż Jeziora Drwęckiego i przysiedliśmy popatrzeć na zachód słońca.
Przy okazji tej wycieczki mieliśmy okazję sprawdzić stan mazurskich dróg. Pewnie wiele osób myśląc o Warmii i Mazurach, w głowie nadal ma stare i wąskie poniemieckie drogi. Owszem one nadal są, ale spora część z nich jest wyremontowana, a krajowa 7 wygląda klasowo. Droga do Warszawy musi być przyjemnością jeśli tak to wygląda na całej trasie.
Widać, że władze lokalne inwestują w infrastrukturę i wiedzą jak jest ona ważna dla rozwoju regionu.
Przemieszczając się samochodem co jakiś czas mijaliśmy elektrownie wiatrowe. Zdaje się, że mimo ogólnopolskiego spowolnienia tego sektora w ostatnich latach, na Warmii i Mazurach zielona energia trzyma się nieźle.
Sobota była intensywna, więc niedzielne popołudnie poświęciliśmy na poznawanie Parku Krajobrazowego Wzgórz Dylewskich. Wybraliśmy się na dwugodzinny spacer po lesie, aby nasycić nasze oczy kolorami jesieni. Przy okazji spotkaliśmy zaskrońca, którego już dawno nie widziałem. Na szczęście dostrzegłem go szybciej niż Misza. Gdyby było inaczej to pewnie zamęczyłaby biedaka, bo ona jest bardzo towarzyskim i zarazem ciekawskim stworzeniem. Pogoda cały czas nam dopisywała, więc spacer był czystą przyjemnością, a sushi z Lidla konsumowane w mazurskim lesie smakowało dwa razy lepiej.
W drodze powrotnej do Poznania wyłożyliśmy kawę na Iławę, tzn. zajechaliśmy tam zobaczyć jak wygląda kolejna z zachwalanych mazurskich miejscowości. Musieliśmy też trochę popracować, ale słońce grzało tak miło, że nie był to zbyt uciążliwy aspekt powrotu. Iława wydała mi się podobna do Ostródy. Również czysto, klimatycznie i nad pięknym jeziorem. To musi być fajne uczucie gdy latem nie musisz nigdzie jechać, aby posiedzieć nad wodą. Trochę im zazdroszczę;)
Tym sposobem kolejny kawałeczek mojego podróżniczo-fotograficznego serca został skradziony. Dopisuję Wzgórza Dylewskie do swojej listy miejsc w których chciałbym zamieszkać. To oczywiście nie jest tak, że nie lubię Poznania. Mieszkanie w dużym mieście ma mnóstwo zalet, ale jeśli mógłbym swobodnie wybierać , bez konsekwencji finansowo-zawodowych gdzie chcę mieszkać i pracować to bezapelacyjnie wybrałbym miejsce takie jak to. Na pewno jeszcze kiedyś tu wrócimy. Może tym razem na dłużej?
Wbijajcie na INSTAGRAM po więcej zdjęć